W piątek zadzwonił do mnie Krzysztof P. z informacją, że w sobotę będzie ajerobik z niejaką Anną Lewandowską, i zapytał mnie, czy reflektuję. Ja tam każdy sport popieram, więc odpowiedziałem, że nie śmiem odmówić. Umówiliśmy się, że się stawię o 10.00. Trochę wcześnie, pomyślałem sobie, ale zapytałem małżonkę o zgodę. Nie to, żeby moja luba zabraniała mi fotografowania, co to to nie! Pod tym względem (i wszystkimi innymi też), to ja mam raj. Wolę jednak uprzedzić ją kulturalnie. I dobrze, że o tym pomyślałem, bo moja żonka uświadomiła mnie, że ajerobik to nie to samo co fitness.
Kto to jest Anna Lewandowska, nie wiedziałem. Może dlatego, że sporty inne niż koszykówka jakoś mnie nigdy zanadto nie interesowały. Szachów nie wyszczególniam, bo za każdym razem jak wspominam, że uprawiam ten sport, ludzie się ze mnie podśmiechują. Kiedy pytałem znajomych, kim jest prowadząca zajęcia, najczęściej odpowiadano mi „jest to żona małżonka, co to jakieś gole strzela”.
Sprawdziłem więc sieć. Na Pindelku i innych temu podobnych – same pierdoły, za to na Wikipedyji polskiej – stuprocentowa przeciwność: 29 medali mistrzostw Polski w karate, 6 medali mistrzostw Europy i trzy mistrzostw świata. Czapka z głowy mi spadnęła. Jak to mawia młodzieży – SZACUN!
Pojechałem.
Oprócz mnie stawiło się hurtem kilkaset osób, grubo ponad pół tysiąca. Impreza została podzielona na dwie partytury, pierwszą prowadziła Katrin Kargbo, drugą już osobiście (choć przy współudziale wspomnianej wcześniej) – Anna Lewandowska. Wydawało by się, że przy takiej ilości, każden jeden uczestnik fitnessu wróci do domu z zeskrobanymi marchewkami i przydeptanymi sznurówkami. Ale nie! Żadna tragedia się nie wydarzyła kiedy wszyscy ćwiczyli jeden obok drugiego, ramię w ramię, głowa w głowę, noga w nogę.
Ćwiczący choć wymęczeni niemożebnie przez prowadzące, z pewnością byli zadowoleni. Nie dziwię się temu, bo aktywność fizyczna zawsze dobrze wpływa na samopoczucie, a jeżeli robi się to wspólnie w większej grupie pasjonatów, to wskaźnik szczęścia skacze do sufitu i wyżej. Taki fitness to oprócz poćwiczenia ze swoim idolem doskonała okazja do poznania nowych twarzy.
Kiedy tak to wszystko oglądałem i obfotografowywałem, cieszyłem się w duchu, że mi nikt nie każe dołączyć do uczestników. Zmęczyłem się byłem od samego patrzenia na to, jak „katowani” są fitnessowicze, a co dopiero gdyby i mi kazano ćwiczyć!? Na całe moje szczęście, usprawiedliwienie miałem doskonałe – zapomniałem obuwia zmiennego i stroju.
Choć tak po prawdzie, patrząc w lustro na swój brzuch, następną razą chyba powinienem wyzbyć się sklerozy.